– Gdybyśmy zakazali łowiectwa, po roku nie byłoby chleba – bronią się myśliwi. – Myśliwi sami hodują dziki i je wypuszczają. Po co, skoro jest ich za dużo? – atakują obrońcy zwierząt. Myślistwo, to kolejna po uboju rytualnym kwestia, która dzieli i elektryzuje wiele środowisk. Nic dziwnego – chodzi o dziesiątki tysięcy zwierząt. Dla jednych polowanie to krwawy sport, zabijanie dla przyjemności, dla innych element gospodarki leśnej, który kontroluje populację zwierząt i ogranicza starty w rolnictwie.
Ubój rytualny to nie jedyny krwawy temat dotyczący zwierząt, który budzi sprzeciw części społeczeństwa. Czy po zakazaniu uboju rytualnego posłowie zakażą również myślistwa? Jak zwrócił uwagę Adam Szejnfeld z Platformy Obywatelskiej na swoim blogu w naTemat, to też zabijanie zwierząt, ale często postrzegamy je inaczej.
– Monitorujemy kwestię myślistwa w Polsce i hipokryzją jest przywoływanie jej "jako gorszej i zapomnianej" przy okazji uboju rytualnego. Zawsze jest tak, że jak zajmujemy się jedną kwestią, to wytyka nam się drugą. To odwracanie kota ogonem – mówi Cezary Wyszyński z Fundacji Viva! działającej na rzecz zwierząt. Zapewnia, że obrońcy praw zwierząt zajmują się nie tylko ubojem, bo problemów zwierząt w Polsce jest naprawdę dużo. – Reagujemy na bieżąco. Jak Bronisław Komorowski startował w wyborach prezydenckich, zrobiliśmy przecież całą akcję, żeby zrezygnował z polowań. Myślistwo jest kolejną, obok uboju rytualnego, archaiczną kwestią, zupełnie niepotrzebną i wywołującą cierpienie zwierząt – podkreśla.
Pod ostrzałem
To zgodne stanowisko zdecydowanej większości organizacji stających w obronie zwierząt. Zupełnie odmienne prezentują oczywiście przedstawiciele środowisk łowieckich. – Gdybyśmy na jeden rok zakazali łowiectwa, po roku nie mielibyśmy chleba w sklepach. Łowiectwo to nie zabawa chłopców biegających z bronią i strzelających do wszystkiego, co się rusza. Łowiectwo to sterowanie populacją zwierząt w Polsce. W tej chwili mamy w Polsce 250 tys. dzików, jeśli przez rok nie wykonalibyśmy odstrzału, za rok mielibyśmy ich ponad 0,5 mln – tłumaczy Bartłomiej Popczyk, kierownik Działu Hodowli Polskiego Związku Łowieckiego.
Dziki już dziś robią ogromne spustoszenie w rolnictwie. Myśliwi, mimo wykonywania planu odstrzału prawie w 100 proc., muszą wypłacać rolnikom co roku odszkodowania w wysokości 50 mln złotych za zniszczenia dokonane w płodach i uprawach rolnych przez zwierzynę. – Kto by wypłacił odszkodowania, gdybyśmy przestali realizować plan? Łatwo policzyć, jakie mogłyby być to kwoty – podkreśla Popczyk.
Cezary Wyszyński komentuje argumenty polujących krótko: "bzdura". – Myśliwi zabijają nie tylko dziki, ale również ptaki, które nie wchodzą w szkodę i nie ma ich zbyt wielu. Robią to dla czystej przyjemności – ocenia.
Również sprawę odstrzału dzików czy lisów działacz "Vivy!" ocenia jako "niejednoznaczną i skomplikowaną". – Myśliwi uważają, że ich praca jest konieczna, bo zastępują drapieżniki i muszą odstrzelać zwierzęta, bo tak regulują populację. Tyle tylko, że strzelają również do ptaków i w tej sytuacji ich argumentacja budzi wątpliwości. Tajemnicą Poliszynela jest to, że myśliwi sami hodują dziki i je wypuszczają. Po co, skoro jest ich za dużo? – zastanawia się Wyszyński.
Nie jesteśmy kłusownikami!
W Polsce zarejestrowanych jest około 115 tys. myśliwych. Skarżą się, że wielokrotnie są "wrzucani do jednego worka" z kłusownikami. – Kłusownictwo jest przestępstwem. Używanie wnyków, siatek, potrzasków, strzelanie z innej broni, niż dopuszczonej rozporządzeniem Ministra Środowiska, też. My nie stosujemy tych metod – zapewnia kierownik Działu Hodowli Polskiego Związku Łowieckiego. Co więcej, myśliwi są zaangażowani w walkę z kłusownikami. Według szacunków PZŁ w ubiegłym sezonie myśliwi (kwiecień 2012-marzec 2013) zebrali 84 tys. wnyków, 640 potrzasków, odnotowali 1700 przypadków podejrzenia o kłusownictwo z bronią, ujęli 105 kłusowników z bronią i przekazali ponad 500 spraw organom ścigania.
PZŁ zapewnia, że myśliwi stosują wyłącznie dozwolony odstrzał z użyciem broni palnej myśliwskiej, albo odłów przy pomocy ptaków łowczych. Plan odstrzału przewiduje m.in. w przypadku dzika odstrzał dochodzący nawet do 200 proc. stanu, a w przypadku lisów do 100 proc. – Dla kogoś, kto nie ma wiedzy w tym zakresie, może to być porażający procent, ale my utrzymujemy populację na odpowiednim poziomie. Od 10 lat liczba lisów nie spada, tylko rośnie – wyjaśnia Bartłomiej Popczyk.
Oprócz dzików, lisów, pozyskiwane jest jeszcze 29 gatunków zwierzyny. Myśliwi polują zgodnie z planem, który zostaje zatwierdzony przez właściwe nadleśnictwo. Dostają zgodę na odstrzał konkretnej liczby zwierząt i każdą zastrzeloną sztukę muszą zgłaszać. Nie mogą handlować zabitą zwierzyną. Tusze przekazywane są do punktów skupu dziczyzny. Tylko pozyskaną przez siebie zwierzynę myśliwi mogą zatrzymać na własny użytek.
Zgody nie będzie?
Bartłomiej Popczyk podkreśla, że obecna liczba myśliwych w Polsce mogłaby być większa, bo jest dużo pracy. – To nie jest nasz wymysł. Tu przecież nie chodzi o mordowanie, to nie redukcja zwierząt, tylko utrzymanie poziomu populacji. Te gatunki same nie mogą przecież ograniczyć swojego przyrostu. Nie jesteśmy mordercami, jak nas nazywają niektórzy pseudo-ekolodzy – stanowczo podkreśla Popczyk. Kierownik Działu Hodowli PZŁ wyraźnie oddziela ekologów od ochroniarzy przyrody. W jego ocenie taka postawa niektórych środowisk jest szkodliwa, bo umacnia brak wiedzy. – W innych krajach nikt nie wysuwa absurdalnych pomysłów, żeby zakazać łowiectwa. To ekonomicznie niewykonalne. W Polsce takie postulaty się niestety pojawiają – dodaje.
Według niego to brak wiedzy i brak zrozumienia racji polujących. – Jesteśmy z góry nazywani mordercami i nikt nie chce wysłuchać racjonalnych argumentów. Jak słyszę takie hasła, to jestem załamany niewiedzą. Uczę studentów łowiectwa i ochrony przyrody i niestety wielu z nich, mimo że się interesuje przyrodą, nie ma pojęcia po co jest łowiectwo. Skoro oni tego nie wiedzą, to jak mamy oczekiwać zrozumienia u innych ludzi? – zwraca uwagę Bartłomiej Popczyk.
Zrozumienia na pewno nie będzie po stronie obrońców zwierząt. Według Wyszyńskiego niektórych gatunków może być za dużo, bo to myśliwi zniszczyli naturalne metody regulowania wielkości populacji, hodując zwierzęta, wypuszczając je na wolność i dokarmiając. – Jak była sroga zima, rodziło się mniej małych, a teraz myśliwi sami hodują kolejne. Poza tym dokarmiają je nienaturalnym dla nich pożywieniem, jak kukurydzą, które zaburza gospodarkę hormonalną zwierząt i powoduje, że rodzi się więcej młodych. To jest prawdziwa hipokryzja – mówi.
Wyszyński uważa, że powrót do naturalnych metod regulacji populacji, czyli zaprzestanie dokarmiania, hodowania, a później wypuszczania na wolność pozwoliłby ustalić, czy działalność myśliwych jest rzeczywiście potrzebna. – Ale myśliwi tego nie chcą. Sens ich istnienia jest w strzelaniu do zwierząt. Czują się niezastąpieni i niezbędni, bo jak nie wystrzelają zwierząt, "to nie będzie chleba" i raz tu odstrzelą, tam wyhodują nowe i tak bez przerwy. Zastępują drapieżniki, bo sami je zabili, żeby nie były konkurencją. Poza tym, czy myśliwi działają jak drapieżniki, które zabijały stare, chore i słabe sztuki? Czy przypadkiem nie strzelają do najdorodniejszych zwierząt, żeby pochwalić się trofeum? – pyta retorycznie działacz "Vivy!".
W Polsce wszyscy kochają zwierzęta, ale zupełnie inaczej traktujemy ubój szczególnymi metodami, a inaczej podchodzimy do zadawania śmierci na przykład podczas polowań na dziką zwierzynę. Myślistwo to przyjemność, to sport, ale to także pożyteczny element gospodarki leśnej. Mimo to, wiąże się przecież z zabijaniem zwierząt i to często połączonym z wywoływaniem dużego stresu, szoku i bólu. Nie mamy też nic przeciwko zabijaniu standardowymi metodami, a więc na przykład prądem, czy strzelaniem zwierzętom oczekującym na swoją kolej w okropnie długiej kolejce po śmierć, prosto w głowę. CZYTAJ WIĘCEJ