Wkrótce będzie tylko jeden rodzaj wiewiórki, żółwia czy chrząszcza. "Trwa wielkie wymieranie świata"
Patrycja Wszeborowska
06 lutego 2022, 10:02·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 06 lutego 2022, 10:02
Coraz częściej zauważamy, że krzaki, kiedyś pełne rozkrzyczanych wróbli, dziś niepokojąco milczą. Jeszcze kilka lat temu, jadąc poza miasto, trudno było odpędzić się od wszędobylskich owadów, których dziś jest znacznie mniej. Nasze dzieci prawdopodobnie nie będą znały rozjechanych na drogach żab, które dla nas są nieodłącznym obrazkiem dzieciństwa. Wszystko to ma związek z szóstym masowym wymieraniem świata, które właśnie ma miejsce, a o którego początkach i skutkach opowiedział nam prof. Marcin Zych, dyrektor Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego.
Reklama.
Choć reszta świata uważa je za słodkie zwierzątka lub dobry składnik na pasztet, w Australii króliki postrzegane są jako żarłoczne szkodniki. Jak do tego doszło?
Prof. Marcin Zych: To typowy przykład zaburzania powiązań ekosystemowych. Króliki zostały wprowadzone do Australii przed laty przez człowieka jako zwierzęta użytkowe. Potomkowie kolonistów chcieli mieć w obcym kraju gatunki, które znali z Wielkiej Brytanii, by móc na nie polować i je hodować. Niestety, jak to często bywa, króliki zdziczały, a że jest to gatunek, który łatwo aklimatyzuje się w różnych miejscach, to zaczęły w bardzo wyraźny sposób wywierać presję na naturalną roślinność i tereny sprzyjające ludziom.
Królik jest bardzo płodnym zwierzęciem, dlatego mając bardzo dobre warunki do rozrodu, takie jak obfitość jedzenia i sprzyjający klimat oraz w zasadzie krajobraz pozbawiony drapieżników, w krótkim czasie z kilkudziesięciu królików zrobiło się kilkaset milionów.
W Australii poza wytępionym praktycznie wilkiem workowatym nie ma żadnych drapieżników, które zagrażałyby roślinożercom i trzymały ich populację w szachu. W przypadku królików w grę wchodzi również uwolnienie od pasożytów. Wprowadzając nowy gatunek do obcego dla niego ekosystemu, zwykle brakuje tam chorób i pasożytów, które w naturalnym dla tego gatunku środowisku nie dopuściłyby do jego eksplozji demograficznej.
Nawiasem mówiąc, Australia jest bardzo wdzięcznym tematem do rozmowy o gatunkach inwazyjnych. Bowiem nie tylko króliki, ale opuncje i wiele innych gatunków sobie świetnie tam poradziło. Rodzima flora i fauna Australii dość długo ewoluowała bez łączności na przykład ze ssakami łożyskowymi, przez co szereg gatunków bardzo dobrze sobie tam poradziło.
Czyli wystarczy przewieźć jakieś zwierzę czy roślinę z jednego krańca świata na drugi, żeby wywołać katastrofę?
Nie zawsze. Istnieją bowiem cechy, które sprzyjają inwazjom. Jak gatunek rozmnaża się wolno, to bez względu na to, gdzie by nie występował, szansa na jego szybką eksplozję demograficzną jest znikoma. Natomiast jeżeli ma łatwość reprodukcji i bardzo szeroki zakres tolerancji na różne wartości środowiska, to szansa na ustawienie się takiego gatunku w nowej konfiguracji jest dużo prostsza.
Natura tak to wymyśliła, że w miejscu występowania konkretnego gatunku występują też inne gatunki, które na przykład zjadają te pierwsze. Jest to związane z czynnikami klimatycznymi, glebowymi, itd. Natomiast ten sam gatunek przeniesiony do nowego miejsca bardzo często jest uwalniany od starych presji, które normalnie kontrolują jego populację. To może być presja drapieżnicza, presja związana z patogenami albo po prostu wejście w środowisko, gdzie nie ma konkurencji, jeżeli chodzi o inne rośliny.
Taki sprowadzony gatunek może też zaszkodzić rodzimej przyrodzie, przynosząc ze swojego wcześniejszego miejsca zamieszkania własne zarazki. Żaba rycząca z Ameryki Północnej, która została rozprzestrzeniona przez człowieka w wielu innych miejscach na świecie, żeby po pierwsze: zjadać szkodniki na uprawach, a po drugie: być zjadaną (bo to od niej pochodzą słynne "żabie udka”) sama sprowadziła ze sobą grzybiczą chorobę skórną – chytrydiomykozę – na którą była uodporniona, a na którą zaczęły masowo chorować inne rodzime płazy. Tak samo było z rakami. Amerykańskie raki też przywlekły ze sobą chorobę, tzw. raczą dżumę, na które nasze europejskie raki nie były uodpornione.
Tak, choć z rakami był jeszcze jeden duży problem. Rak marmurkowy, który teraz masowo zaczyna występować w Polsce i Europie, na dodatek jest zdolny do dzieworódczego rozmnażania. Gatunek ten składa się z samic, które potrafią się rozmnażać bez procesów płciowych. To nie lada konkurencja dla naszych starych, poczciwych raków, które takich sztuczek nie umiały.
Generalnie rzecz biorąc: wprowadzając obce gatunki do środowiska, nie zdajemy sobie sprawy z całej masy powikłań i powiązań w obrębie ekosystemu. Uważamy, że jak jakieś zwierzę coś zjada, to jesteśmy w stanie jeden do jednego przełożyć je do nowego ekosystemu. Natomiast zwykle jak coś się czymś żywi, to również stanowi pokarm dla czegoś innego. I jeżeli tego elementu brakuje, to wtedy katastrofa gotowa.
To żadne zaskoczenie: człowiek nieumiejący przewidzieć skutków swoich działań.
Ale to niejedyna przyczyna rozprzestrzeniania po świecie inwazyjnych gatunków. Scenariuszy jest bardzo dużo. Lecz, oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że cała masa gatunków, które dziczeją, to gatunki, które w jakiś sposób wykorzystujemy, jak chociażby australijskie króliki czy pszczoła miodna.
Pszczoła miodna jest gatunkiem inwazyjnym?
Tak, w wielu miejscach świata jest to gatunek inwazyjny. Naturalnie pochodzi z Azji Mniejszej, występował również w Afryce Północnej i w południowej części Europy. Natomiast po całym świecie został rozprowadzony przez człowieka i w wielu miejscach po prostu dziczeje. Chociażby w Ameryce Południowej: słynne "afrykańskie pszczoły" to nie jakiś nowy gatunek, tylko po prostu pszczoła miodna, która jest hybrydą kilku różnych podgatunków.
Tworzy ogromne rodziny i nie dość, że konkuruje z innymi rodzimymi pszczołami i gatunkami o pokarm, to jeszcze jest formą bardzo agresywną i niebezpieczną dla ludzi.
Ciekawostka: w Polsce też najpopularniejsza pszczoła krainka wcale nie jest rodzimą pszczołą. Ta rasa pochodzi z południowo-wschodniej Europy, Dalmacji.
W jaki jeszcze sposób gatunki inwazyjne rozprzestrzeniają się po świecie?
Chociażby zupełnym przypadkiem. My, ludzie, przemieszczamy się bardzo dużo, w związku z czym cała masa gatunków trafia w różne miejsca przypadkowo za pośrednictwem naszych ubrań czy butów. Doskonałym tego przykładem jest gatunek trawy, wiechliny rocznej, która rośnie na Antarktydzie, a która tam nigdy wcześniej nie występowała. Jej historia wiąże się z badaczami, którzy, przypływając z Europy, przywieźli jej nasiona na butach.
Kolejny scenariusz to gatunki, które nam towarzyszą, a których nie lubimy. Taka była m.in. historia szczurów, które zostały zawleczone na bardzo wiele wysp oceanicznych zupełnie przypadkowo. I nie tylko przez europejskich kolonistów, ale jeszcze za czasów kolonizacji Maorysów na niektórych wyspach.
Szczury jako dość generalistyczne drapieżniki były ogromnym zagrożeniem - i nadal są - dla ptaków, choćby słynnych nielotów. Wszyscy słyszeli o ptakach dodo, ale takich historii jest więcej. Ptaki dodo występowały w systemie, gdzie nie były narażone na tego typu drapieżniki. W związku z tym po prostu nie miały żadnych mechanizmów obronnych, które pozwoliłby im przed nimi uciec.
Następna kwestia to gatunki, które dla nas stanowią maskotkę, a dla innych składników ekosystemu są śmiertelnie niebezpieczne.
Mowa o wolno żyjących kotach, które depopulują ptaki?
Chociażby. Wielu ludzi pewnie się obruszy, słysząc, że o pszczole miodnej czy kocie mówi się jako o gatunku inwazyjnym. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pszczoła miodna bądź kot są po prostu półdzikie i nie jesteśmy w stanie ich kontrolować – bo choć koty często mieszkają u nas w domach, to jest jeszcze cała masa kotów wolno chodzących, zaś pszczołom nie da rady postawić płotka jak dla np. krów, którego nie przekroczą – to stanowią one poważny problem dla środowiska.
Kolejną grupą gatunków, które wymykają się spod kontroli, to gatunki, które nam się podobają i które sadzimy w naszych ogrodach jako atrakcyjne. Takim przykładem jest, chociażby barszcz.
Sądziłam, że barszcz został sprowadzony do Polski przez radzieckich uczonych w celach pastewnych, a nie dekoracyjnych?
Bo pewnie myśli pani o barszczu Sosnowskiego, ale ta historia jest dużo bardziej skomplikowana. Gatunków kaukaskich barszczów, które zostały przywiezione do Europy, jest co najmniej trzy: barszcz olbrzymi, barszcz perski oraz właśnie barszcz Sosnowskiego. I o ile w naszej części wschodniej Europy barszcz był uważany za potencjalną roślinę pastewną, o tyle w Europie Zachodniej i Północnej był gatunkiem ozdobnym. Trudno jednak się dziwić, bo są to dość eleganckie rośliny.
Ale bardzo niebezpieczne.
Dziś to wiemy, ale z niebezpieczeństwa i ryzyka poparzeń przez barszcz zdano sobie sprawę znacznie później. Rośliny te sadzili zwykle zamożni posiadacze dużych ogrodów, którzy mieli ogrodników. Zatem to zapewne ci ogrodnicy cierpieli, niekoniecznie zdając sobie sprawę ze źródła problemu.
Bo to nie są oparzenia, które pojawiają się jak w przypadku pokrzywy, czyli w momencie kontaktu. Ten czas potrzebny do reakcji alergicznej jest zdecydowanie dłuższy. To tak jakby chodziła pani po ogrodzie, a wieczorem okazałoby się, że ma pani zaczerwienienia skóry i poparzenia. Trudno sobie wyobrazić, by skojarzyłaby to pani w prosty sposób z barszczem.
UE stworzyła kilka lat temu listę gatunków inwazyjnych, na których znalazły się zarówno rośliny, takie jak barszcze, jak i zwierzęta, takie jak wiewiórka szara czy szop pracz.
Oba gatunki też mamy już w Polsce.
Co w takim razie stanie się z naszymi rodzimymi gatunkami? Zanikną i zostaną zastąpione tymi najbardziej inwazyjnymi?
Z całą pewnością jesteśmy w fazie unifikacji flory i fauny. To największy proces tego typu znany nauce. Przez to, że przemieszczamy gatunki pomiędzy kontynentami i strefami klimatycznymi, to rzeczywiście proces mieszania się i tracenia odrębności różnych rejonów świata postępuje bardzo szybko.
Trudno jednak prognozować w jednoznaczny sposób, co się będzie działo, ponieważ środowisko, w którym te gatunki żyją – i rodzime, i inwazyjne – podlega ogromnym zmianom choćby ze względu na katastrofę klimatyczną.
Zatem, żebyśmy mogli właściwie prognozować, musimy dobrze znać biologię i ekologię gatunków, a przede wszystkim ich tolerancję na niektóre parametry środowiskowe oraz ich integracje w ramach sieci ekologicznych. Tyle że, prawdę mówiąc, to cały czas bardzo niewiele wiemy o różnych połączeniach ekologicznych w obrębie ekosystemu. Więc jakikolwiek gatunek, który gdziekolwiek przemieszczamy, zawsze będzie w pewnym sensie niespodzianką.
Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że są to procesy, które zagrażają różnorodności biologicznej. To jeden z kluczowych problemów, który powoduje spadek różnorodności gatunków, ponieważ znakomita większość gatunków inwazyjnych jest niezwykle generalistyczna. To rośliny, zwierzęta i grzyby potrafiące poradzić sobie w bardzo różnych okolicznościach, dzięki czemu mogą wygrywać konkurencję z rodzimymi gatunkami, które często są wąsko wyspecjalizowane i zajmują tylko pewien określony fragment krajobrazu.
A pan jak myśli? Wygramy czy przegramy z tą inwazją?
Ja stawiałbym na to, że raczej polegniemy w walce z gatunkami inwazyjnymi. Szczególnie w przypadku masowych inwazji – koszt mitygowania tych gatunków wyobrażam sobie jako niemożliwy do poniesienia. Zwłaszcza że jedną rzeczą jest usunięcie kłopotliwego gatunku, a drugą jest niedopuszczenie do jego powrotu. Bo w tym celu musielibyśmy odtworzyć naturalnie występujące systemy przyrodnicze.
Wyobraźmy sobie, że walczymy z nawłocią, która w krajobrazie jest widoczna wszędzie, zwłaszcza w okresach kwitnienia. Tę roślinę da się okiełznać – wystarczy ją często kosić i z zastosować określone zabiegi agrotechniczne. Wyobraźmy sobie, że mamy na to pieniądze. Ale przecież nie jesteśmy w stanie zrobić tego w skali całej Polski. Więc żeby nawłoć nie wróciła, to musimy w miejscu, gdzie została usunięta, odtworzyć stabilny system przyrodniczy – na przykład łąkę lub las. A na to potrzeba kolejnych niemałych funduszy.
Bardzo często inwazja jakiegoś obcego gatunku jest związana z rozchwianiem czy zaburzeniem systemu, który tam wcześniej występował. Nawłoć bardzo często zajmuje tereny poprzemysłowe czy nieużytki rolne, gdzie gleba dawno została wyjałowiona.
W związku z tym sądzę, że ludzkość niestety musi znaleźć pewien kompromis i nasza walka o bioróżnorodność powinna dotyczyć przede wszystkim najcenniejszych obszarów, takich jak parki narodowe, rezerwaty, gdzie rzeczywiście naturalne eko-systemy czy półnaturalne istnieją, kosztem "odpuszczenia sobie" takich miejsc, w których nie da się nic zrobić.
Pociągnijmy to dalej. Wyobraźmy sobie, że dochodzi do tych inwazji na globalną skalę i w efekcie na całym świecie tracimy bioróżnorodność. Jest tylko jeden podgatunek wiewiórki, jeden żółwia, jeden chrząszcza itd. Co nam grozi?
W historii biologicznej świata znamy pięć wielkich wymierań. To, co dzieje się w tej chwili, przyrodnicy i biolodzy określają jako szóste, antropoceńskie wymieranie, związane z działalnością człowieka. Ono swoją skalą zaczyna przypominać to, co działo się wcześniej.
Jaki jest scenariusz? Długoterminowy jest taki, że życie się odtworzy w jakiejś formie, ale w zupełnie innej, niż znamy je teraz. Choć pewnie nie będziemy tego świadkami, bo patrząc na poprzednie epizody wielkiego wymierania, to świat wracał do nowych ustawień przez miliony lat.
Czyli mówimy w zasadzie o unicestwieniu człowieka?
Koniec końców – tak. Tracenie bioróżnorodności jest dla nas, ludzi, bardzo niebezpieczne. My tę różnorodność biologiczną powinniśmy cenić z bardzo wielu powodów, pomijając już nawet powody etyczne.
Problem ma podłoże ekonomiczne. Po pierwsze: niektóre gatunki mają dla nas pewną wartość ekonomiczną. Może to być wartość bezpośrednia – mam tu na myśli rośliny lub zwierzęta użytkowe, które dostarczają nam pożywienia – ale też pośrednia – i tu pojawia się ogromny znak zapytania, bo my bardzo często nie zdajemy sobie nawet sprawy z faktycznej roli elementów ekosystemu.
Nie wiemy, co się stanie, jeśli zginie jakiś gatunek. Czasami może on mieć pozornie nieistotne znaczenie, natomiast jego wymarcie może powodować kaskadę innych efektów, również związanych z wymieraniem kolejnych poziomów troficznych.
Można to ukazać na przykładzie ptaków. Wielu ornitologów wskazuje na coraz mniejszą populację gatunków ptaków, nawet pośród tych najpowszechniejszych. To się dzieje w ciągu naszego życia, na naszych oczach. Pamiętam z czasów mojego dzieciństwa – a nie jestem bardzo stary – różne ptaki, które widziałem w ogródku moich dziadków. Dziś bardzo wielu już od kilku lat w ogóle nie dostrzegam.
Jeżeli zapytamy o źródło tego procesu, to okaże się, że sięga on głęboko w zależności ekologiczne. Podstawowym pokarmem bardzo wielu ptaków są bezkręgowce, owady. Więc jeżeli wyeliminujemy owady – a tych również jest coraz mniej, bo oprócz gatunków inwazyjnych dochodzą tu czynniki, takie jak fragmentacja siedlisk, urbanizacja, chemizacja środowisk, zmieniający się klimat itd. – to właściwie okaże się, że całe populacje ptaków nie mogą żyć, bo nie mają co jeść. A jak nie ma ptaków owadożernych, to za chwilę nie będzie ptaków drapieżnych.
A pamiętajmy, że dziś w alarmującym tempie tracimy również gatunki, których nawet nie znamy. W ten sposób przeciekają nam przez palce przyszłe możliwości wykorzystania tych gatunków. Może wśród dziesiątków gatunków roślin, które co roku znikają ze świata, są rośliny, które mogłyby nam dać nowy lek na raka, na covid, na wiele innych naszych problemów? Ale my już ich nie poznamy, bo je straciliśmy.