Ludzie mówili, że tak wygląda wojna
Zwierzęta

Oto relacje czterech strażaków, którzy walczyli z pożarem nad Biebrzą

Fot. Maciej Stanik

Pożar Biebrzańskiego Parku Narodowego nie zostałby opanowany, gdyby nie heroizm ochotników uczestniczących w akcji gaśniczej. Kiedy udaliśmy się do Moniek, aby porozmawiać ze strażakami o tamtych dniach i nocach, momentalnie dostrzegliśmy, że w ich oczach wyraźnie rysują się wspomnienia z zeszłorocznej walki z żywiołem. Wszyscy nasi rozmówcy zgadzają się z jednym twierdzeniem - takiego kataklizmu nie było dotąd nad Biebrzą.
***
Poniższy materiał został zrealizowany w ramach BRID – nowego projektu Grupy naTemat. Temat artykułu został najpierw wybrany w głosowaniu na stronie głównej naTemat.pl, a następnie czytelnicy wsparli nas finansowo w jego realizacji. Kolejne głosowania oraz projekty do wsparcia zawsze znajdziesz na brid.natemat.pl.
Dziękujemy, że z nami jesteście!
***
Siedem dni – tyle trwała praca nad ugaszeniem pożaru w Dolinie Biebrzy. Osoby zaangażowane w akcję gaśniczą są liczone w tysiącach, a statystyki same w sobie robią ogromne wrażenie, zwłaszcza gdy dołączy się do nich informację o tym, że spłonęło ponad 5,5 tys. hektarów parku.

ZOBACZ NASZ WIDEOREPORTAŻ:

W kontekście zeszłorocznego pożaru możemy mówić, że mieliśmy szczęście. Był on jedynie powierzchniowy, co oznacza, że płomień nie dotarł do torfów. Gdyby nie szybkie i zdecydowane działania straży pożarnej, być może gaszenie ognia potrwałoby nie kilka dni, a kilka miesięcy.
W Mońkach spotkaliśmy się z czterema strażakami, którzy w ciągu tych kilku feralnych dni walczyli z pożarem na pierwszej linii frontu. Dlatego też postanowiliśmy oddać im głos, aby mogli opowiedzieć o swoich przeżyciach.

Adam Jędrys z OSP w Goniądzu

Fot. Maciej Stanik

Adam Jędrys, komendant Miejsko-Gminny OSP w Goniądzu, twierdzi, że było to pierwsze tak duże zdarzenie, w którym uczestniczył, choć jest strażakiem od 1981 roku. – Spotykałem się z pożarami tam kilka lat wstecz, ale nie były one tak potężne jak w roku 2020 – mówi.
O pożarze Biebrzańskiego Parku dowiedział się w niedzielę 19 kwietnia o godzinie 19:40. Wtedy otrzymał zaledwie wiadomość, że w okolicach miejscowości Kopytkowo zaczyna się akcja jednostki z powiatu augustowskiego. – Poinformowano nas, żebyśmy byli w pogotowiu, że w razie potrzeby będziemy ściągnięci do pomocy – wspomina.
Jędrys i jego jednostka nie zostali zadysponowani pierwszego dnia pożaru. Dopiero w  poniedziałek ruszyli z pomocą. Wówczas wiadome było, iż ogień nie ustępuje i pochłania kolejne, coraz to większe, obszary. – Potrzebnych było więcej jednostek i więcej ludzi, ponieważ był tam ciężki teren, nie wszędzie mogły dojechać samochody, ludzie gasili ręcznie. I tak żeśmy działali od poniedziałku aż do soboty – relacjonuje strażak.
– Ludzie twierdzili, że krajobraz wyglądał tak, jakby była wojna. Łuna, zadymienie. Zagrożone były dwie miejscowości - Dawidowizna i Wroceń. A ogień było widać z Moniek, dym zaś spod Białegostoku – zaznacza rozmówca.
Komendant Jędrys widział zarówno palące się drzewa jak i trawy. Ponadto  wszystkiemu sprzyjał wiatr, który "pędził ogień". – Było nawet określenie, że prędkość ognia była prędkością biegacza – dodaje.
– Jeszcze po zakończeniu pożaru wyjeżdżaliśmy jako jednostka OSP Goniądz trzy razy, bo niestety już społeczeństwo było uczulone na dym. Gdy ktoś zobaczył gdzieś ciemne opary, to od razu powiadamiał straż, że odnawia się ogień. Jeździliśmy przez trzy dni na dogaszanie. W jednym miejscu dogaszaliśmy nawet żeremie bobra, bo paliło się w ziemi – kwituje rozmówca.
Zapytany o to, czy mieszkańcy pobliskich wsi i miasteczek chętnie udzielali pomocy, był pełen uznania. – Miejscowi ludzie pomagali przy gaszeniu. Szczególnie rolnicy, którzy przewozili strażaków na platformach i samochodami terenowymi. Wielki szacun dla nich za to, że oni tak samo traktowali tę akcję gaśniczą jak strażacy – podsumowuje Jędrys.

Michał Łopatowski z KP PSP w Grajewie

Fot. Maciej Stanik

Młodszy aspirant Michał Łopatowski z KP PSP w Grajewie też nazywa wydarzenia z kwietnia zeszłego roku największym pożarem, w jakim dane mu było uczestniczyć. – Pierwsze minuty akcji nie oddawały skali zdarzenia. Myśleliśmy, że jest to kolejny pożar podszycia leśnego. Dopiero w późniejszych godzinach okazało się, jak duża skala jest tego pożaru i jakie trudności napotykamy na swojej drodze – przyznaje.
– W pewnych momentach, gdzie byśmy okiem nie sięgnęli, tam był ogień, tam był dym, tam były spalone trawy. Gasiliśmy trzcinę od strony miejscowości Kaplice i tam był łoś, który uciekał z płonącego terenu i niestety padł ze względu na zaczadzenie. Nie miał uszkodzeń fizycznych, nie poparzył się, po prostu się zaczadził – zdradza.
Siedmiodniowa akcja gaśnicza wiązała się także z tym, że strażacy nie mieli chwili na wytchnienie. – Pobudka szósta rano, siódma rano wyjazd, powrót pierwsza, druga w nocy i tak przez okrągły tydzień wyglądała nasza praca – wyjaśnia strażak.
Jako najgorszy moment pożaru mł. asp. Łopatowski podaje dzień, w którym znalazł się na wzgórzu, a ogień rozwijał się w jego kierunku. – Nie mieliśmy dostępu do wody, bo dojechaliśmy tam samochodami typu pick-up, a tłumicami nie opanowalibyśmy tego pożaru. Dzięki wykorzystaniu drona udało nam się znaleźć gdzieś w trzcinowisku źródło wody, gdzie włożyliśmy pompy pływające – słyszę od rozmówcy.
– Gdybyśmy nie postawili zdecydowanej linii obrony i w porę się nie wycofali, to ktoś mógłby stracić tam zdrowie lub życie – wyjaśnia pewnym głosem strażak.

Daniel Lewczuk z KP PSP w Grajewie

Fot. Maciej Stanik

Młodszy brygadier Daniel Lewczuk, który także pracuje w Komendzie Powiatowej PSP w Grajewie, dołączył do akcji gaśniczej w poniedziałek 20 kwietnia w okolicach Grzęd.
– Akurat tamto miejsce jest ulokowane w lasach, więc nie było widać ogromu tych spaleń. Bardziej widoczne było zadymienie i wyglądało to jak zwykły pożar lasu. Pożar jakiegoś podszytu. Dopiero później obszedłem ten teren, żeby zobaczyć, gdzie jest granica pożaru. Skala była duża – mówi.
Pracując dzień i noc strażacy nie mieli czasu, żeby śledzić reakcje mediów. Słyszeli zaś, że pożar budzi spory odzew wśród ludzi. Nie tylko tych lokalnych.
– Zauważyliśmy duże wsparcie ze strony ludzi, zarówno z naszego powiatu, jak i ze strony znajomych, rodziny, osób z całej Polski. Prośba o pomoc, o pamięć… Na każdym kroku widzieliśmy chęć pomocy płynącą od ochotników czy to osób prywatnych czy pracowników parku. Jak się wracało o godzinie 22-23, żeby troszeczkę odpocząć, to nie śledziło się medialnych doniesień – wyjaśnia mł. bryg. Lewczuk.
– Pomoc ludzi była czymś pozytywnym. Gdy jest się strażakiem, taka reakcja daje nam jeszcze milsze uczucie, podnosi nas na duchu – wyznaje nam strażak.

Jarosław Szeszko z KP PSP w Mońkach

Fot. Maciej Stanik

Ostatni z naszych rozmówców dołączył do akcji gaśniczej drugiego dnia pożaru, kiedy zawiązywał się Sztab Podlaskiego Komendanta Wojewódzkiego. – W tym sztabie praktycznie dzień w dzień pracowałem aż do zakończenia pożaru. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego – podkreśla kapitan Jarosław Szeszko, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w KP PSP w Mońkach.
– Ja jeszcze miałem to szczęście w nieszczęściu, że widziałem to z kamer termowizyjnych. Pomagały nam śmigłowce Straży Granicznej i Policji, gdzie były zamontowane owe kamery. Ten obraz w czasie rzeczywistym był przekazywany do nas do sztabu i tam analizowaliśmy i podejmowaliśmy decyzje, co dalej -  tłumaczy.
Moment, który utkwił w pamięci kpt. Szeszki, to sytuacja, gdy znajdował się na punkcie widokowym, a pożar rozprzestrzeniał się w kierunku Wólki Piasecznej oddalonej około 5 kilometrów od Goniądza. – Tak się drastycznie warunki atmosferyczne zmieniły - silny wiatr obrał inny kierunek i ten pożar błyskawicznie zaczął wracać w stronę Goniądza – opowiada, dodając, że zagrożona była restauracja o nazwie Dwór Bartla.
– Tak błyskawicznie zmieniające się warunki są dla nas sporym utrudnieniem z tego względu, że mamy ciężki sprzęt, który trzeba przegrupować na potrzeby jakiegoś odcinka bojowego – wyjaśnia strażak.
Jak sam podkreśla, do każdego pożaru strażacy muszą być odpowiednio zabezpieczeni – zobligowani są do noszenia specjalnego ubrania, w tym rękawic, butów oraz hełmów. – Nie używaliśmy w terenie otwartym aparatów powietrznych – oznajmia.
Dodatkowym utrudnieniem okazał się sam teren parku. Strażacy zmuszeni byli do pokonywania pieszo nawet kilku kilometrów bagien. – Niestety, nasz sprzęt w tak trudnych warunkach nie wszędzie dojedzie. Pomagali nam więc okoliczni rolnicy, ludzie udostępniali prywatne auta, quady. Wieziono nas przyczepami i wozami – relacjonuje Szeszko.
Miejscowa ludność pomagała, jak tylko mogła. W jednej z lokalnych remiz utworzono nawet miejsce, gdzie wydawano posiłki strażakom.
– Ludzie dobrowolnie zgłaszali się, pobliskie firmy dowoziły nam wodę i napoje. Pytano się nas, co nam potrzeba. Organizowali się nawet kibice Jagielloni Białystok, ale nie mogliśmy ich dopuścić do pomocy, bo nie byli odpowiednio wyszkoleni i zabezpieczeni – dodaje nasz rozmówca z dumą opowiadając o wsparciu podlaskiej społeczności.
W zbiórce pieniężnej "Darowizna Pożar 2020" zebrano aż 3 547 660 złotych.  "O propozycję podziału zebranej kwoty poprosiliśmy Państwowe Straże Pożarne z powiatów Monieckiego, Grajewskiego, Augustowskiego i Sokólskiego. (...)  Kwotę 1 500 000 złotych przeznaczamy dla poszczególnych OSP (...). Druga część zebranej kwoty w wysokości 2.047.660,18 zł podzielona została w zależności od powierzchni Parku w danym powiecie i gminie i trafi do 89 OSP" – czytamy w komunikacie byłego dyrektora parku, Andrzeja Grygoruka.

Zuzanna Tomaszewicz
Maciej Stanik, Stefan Ronisz





Autorzy artykułu:

Zuzanna Tomaszewicz

dziennikarka popkulturowa