Współautor reportażu "Chore bydło kupię" na trzy tygodnie zatrudnił się w rzeźni. Po 14 dniach trafił na nocną zmianę, która zajmuje się ubojem chorych krów. – Patryk jak to młody został rzucony na najgorszy odcinek, czyli zajmował się wyciąganiem wnętrzności z ubitych krów. To na niego spadło. Jemu oczywiście było ciężko – mówi Tomasz Patora, jeden z autorów głośnego materiału.
Ubojnia w rzeźnie zamienia się nocą. Pod chlew podjeżdżają ciężarówki wypełnione – najczęściej leżącymi już – zwierzętami. Żadna z krów nie jest w stanie wyjść z samochodu. Do rozładunku pracownicy używają przymocowanej do ściany elektrycznej wyciągarki.
Koniec nawiniętego na maszynę powrozu rzeźnicy przywiązują do nóg, rogów, pysków krów. Maszyna wciąga bezwładne zwierzęta. Dowodem na to, że one wciąż żyją są ich otwarte oczy i poruszana oddechem skóra. Później zwierzęta są podciągane na linie. Rzeźnik w mózg wbija im metalowy trzpień i podcina gardło.
Kolejnego dnia właściciele ubojni zacierają ślady choroby zwierząt: wycinają zepsute tusze i przybijają stemple z numerem zakładu, co oznacza, że mięso jest dopuszczone do obrotu i spożycia. Ale tym powinien zajmować się weterynarz, a nie właściciel ubojni. O tym wszystkim w reportażu "Chore bydło kupię" opowiedzieli Tomasz Patora i Patryk Szczepaniak.
Nadal je pan mięso?
Tomasz Patora: – Jem, ale tylko białe. Od pewnego czasu, ale z zupełnie innych przyczyn, staram się nie jeść czerwonego mięsa.
Po obejrzeniu reportażu "Chore bydło kupię" głęboko się zastanowię zanim kupię w markecie mięso. Właściwie – jak wynika z materiału"Superwizjera" – nigdy nie wiemy, co jemy.
Myślę, że nie tylko pani ma takie odczucia. I oczywiście słusznie. System kontroli jakości żywności jest fikcją. Tak naprawdę wynika to z bardzo prostej rzeczy: według polskich i unijnych przepisów za jakość żywności w praktyce odpowiada wyłącznie producent.
W teorii brzmi to nieźle. Ktoś mógłby powiedzieć: "No dobra, a kto miałby odpowiadać?". Ale w praktyce sprowadza się to do tego, że jeżeli producent zadeklaruje, iż wszystko jest w porządku, to później, jeśli nie wydarzy się nic ekstraordynaryjnego, nikt tego nie kontroluje i nie sprawdza. Co ważne, nie dotyczy to tylko i wyłącznie mięsa.
Właściciele ubojni sami przybijają sobie owalne pieczątki, które oznaczają dopuszczenie mięsa do obrotu. Nie pojawia się tam nawet weterynarz.
Mamy system, w którym weterynarz jest przypisany do zakładu. Ona nawet w nazwie ma słowo "urzędowy" lekarz weterynarii. Ale tak naprawdę to jest zakładowy lekarz. On tam ma swój gabinet, czajnik, właściciela zna z imienia. I w praktyce to właśnie od właściciela ubojni zależy jego byt.
De facto to właściciel ubojni jest pracodawcą tego weterynarza?
Mimo że formalnie tak nie jest, to w praktyce łączą ich relacje pracodawca – pracownik. To jest symbioza. Według naszych informatorów, we wszystkich tego typu przypadkach w Polsce, zgadzają się (weterynarze – red.) na tego rodzaju ubój.
Jak trafiliście na ten temat?
Informator, który pochodzi z branży mięsno-rzeźnej, zgłosił się najpierw do Fundacji Viva!. Oni przekazali nam tę sprawę, zgłosili się do mnie. Zacząłem spotykać się z informatorem. To było w połowie roku.
Dostaliście cynk, że w tym konkretnym zakładzie dochodzi do takich sytuacji?
Nie, po prostu nas przekierowali do informatora. Myśmy z nim pracowali. Nasz informator podał kilka przykładów.
Ten zakład, który w końcu dokumentowaliśmy, myśmy sobie wybrali. Wszyscy, którzy siedzą w branży doskonale wiedzą, które zakłady w danej okolicy trudnią się ubojem "leżaków".
Patryk Szczepaniak, współautor reportażu, zatrudnił się w rzeźni. Po dwóch tygodniach trafił na nocną zmianę, znaczy się zdobył zaufanie właścicieli ubojni. I mogliście państwo pokazać, jak to wygląda od kuchni. Zaskoczyły Was obrazy? Wśród zabijanych zwierząt są także krowy ciężarne, z brzucha jednej z nich wraz z wnętrznościami wyjęto płód.
Patryk osobiście wyjmował ten płód z wnętrzności krowy. Jak to młody został rzucony na najgorszy odcinek, czyli zajmował się wyciąganiem wnętrzności z ubitych krów. To na niego spadło. Jemu oczywiście było ciężko.
Jak długo współautor reportażu pracował w ubojni i jak to znosił?
Kiedy schodził ze zmiany, to było widać, że jest mu ciężko. Najgorzej było w nocy. Nie musiał nic mówić. Myśmy dokładnie wiedzieli, co się tam dzieje.
Ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć.
Jasne, że tak. Patryk na szczęście był zajęty robotą. Nie miał czasu o tym myśleć, bo cały czas pracował. Musiał też mieć podzieloną uwagę, żeby jego współpracownicy nie zorientowali się, kim jest. Poza tym, musiał dbać o to, by rejestracja szła prawidłowo, żeby baterie w sprzęcie trzymały, żeby kąt nachylenia był taki, jak trzeba.
A to było trudne. Jak rzadko kiedy mieliśmy olbrzymi problem ze sprzętem. Na tym nocnym uboju wszyscy mają gumowe fartuchy, żeby nie zalać się krwią. Stąd był bardzo duży problem z umiejscowieniem sprzętu.
Operator, czyli Patryk, musiał się szczególnie natrudzić, żeby kamera widziała to, co trzeba. Więc tak naprawdę Patryk był zajęty tymi czynnościami. One absorbowały go na tyle, że nie miał czasu myśleć o tym, co widzi...
Ile czasu w sumie spędził w ubojni? I jak długo pracowaliście nad tym reportażem?
Patryk w sumie spędził trzy tygodnie w ubojni. Od początku listopada do pawie końca tego miesiąca. Natomiast pracę nad tym materiałem rozpoczęliśmy w czerwcu. Patryk tak naprawdę w materiale pojawił się w październiku. Wcześniej – wraz z kolegą dokumentalistą – zastanawialiśmy się, jak do tego podejść.
To była taka sytuacja, którą w dziennikarstwie śledczym nazywa się jednorazowym podejściem. Poza tym, nie mieliśmy w tym zakładzie insidera, nikogo wewnątrz. Tym bardziej było to jednorazowe podejście.
Gdyby raz się nie udało, to nie byłoby po co wracać. Właściciele ubojni mogliby rozpuścić wici i nie mielibyście wstępu do żadnej rzeźni.
No właśnie. Poza tym, to był bardzo trudny teren do obserwacji – bo to odludzie, wieś. Nocą tam każde auto rzucało się w oczy. I kolejna sprawa: pracują tam głównie miejscowi.
Przez kilka miesięcy zastanawiałem się, jak i kogo tam wprowadzić, żeby legenda miała jeden, dwa punkty podparcia, które pozwolą zweryfikować bohaterom negatywnym naszego figuranta i jednocześnie go nie wsypać.
Jak to zrobiliście?
Patryk jest młody, bystry, ma w miarę nieopatrzoną twarz. Okazało się też, że miał znajomego w pobliskim miasteczku.
Legenda była mniej więcej taka: Patryk był chłopakiem z miasta, który musiał przerwać studia, pojechał z dziewczyną pracować do Holandii. Tam ona go "zrobiła w Karola", on został z długami. Trochę graliśmy na niedopowiedzeniu, czyli legenda była taka, że on z tej Holandii musiał uciekać, musiał zniknąć ze swojego dawnego środowiska. A do tego miał długi i potrzebował pieniędzy.
Rozumiem, że wszyscy przyjęli to za pewnik?
Nie było to takie proste. Musieliśmy także zastanowić się, dlaczego wybrał akurat to miejsce? Wymyśliliśmy więc taką legendę: dotarł do kolegi, z którym poznał się na studiach, on mieszka pod tym adresem, można to sprawdzić.
Rozumiem, że kolega był poinformowany?
Tak, oczywiście. Do tego potrzebowaliśmy odpowiedniego auta, w inny sposób trudno się tam przemieszczać. Wybraliśmy zdezelowane renault clio, oczywiście na obcych numerach.
Patryk Szczepaniak dość szybko zdobył zaufanie właścicieli i rzucili go na nocną zmianę, kiedy to do ubojni przywożono leżące, a czasami nawet martwe krowy.
Nie tyle zdobył zaufanie, co nie wzbudził podejrzeń. Bazowaliśmy także na tym, że oni mają dużą rotację, a przede wszystkim potrzebują ludzi do pracy. Założenie było takie, że Patryk ma długi i potrzebuje pieniędzy, a w nocy na uboju leżaków zarabiało się 1,5 razy więcej niż w dzień.
Ważne było, żeby on mówił, że potrzebuje pieniędzy, ale żeby ta inicjatywa pracy na nocnych i lepiej płatnych dyżurów, wyszła od właścicieli ubojni. I to się udało.
Czy przeciętny Kowalski jest w jakikolwiek sposób rozpoznać, że na jego talerzu, że w jego koszyku jest mięso, które pochodzi z chorych zwierząt?
Nie, w smaku tego nie wyczuje. Najgorsze części leżaków trafiają najczęściej do zmacerowania na kebaby, więc tym bardziej tego nie widać. Tak naprawdę konsument nie ma żadnej możliwości sprawdzenia tego.
Ile zyskuje ubojnia, która przyjmuje leżące albo martwe zwierzęta?
Bardzo dużo. To doby biznes: w praktyce to siedem-osiem razy większy zysk niż w przypadku zdrowych krów.
I sam pracownik nocnej zmiany też zarabia więcej?
Tak, pracownik zarabia 1,5-razy więcej niż na dziennej zmianie. Rzeźnicy, którzy pracują na nocki, są w stanie zarobić nawet około 5 tys. zł, co jak na warunki głębokiej wsi w województwie mazowieckim, jest dużą kwotą.
Poza tym, mają dni wolne i mogą pracować w swoim gospodarstwie. Duża część z nich to rolnicy.
Kto płaci za utylizację chorego zwierzaka?
Gmina za to płaci. Ale co z tego, kiedy jest strata, bo nie można sprzedać mięsa. A handlarz wyciąga gotówkę i płaci, rolnik ma te parę stów, czasami nawet prawie tysiąc złotych.
A poza tym – o czym mówimy w reportażu – ta krowa jeszcze żyje, więc coś z nią trzeba zrobić. Młotkiem zabić jej nie można, bo jak ktoś się zorientuje, to paragraf, za weterynarza trzeba zapłacić. Więc tak naprawdę to najprostszym rozwiązaniem jest albo wyciągnięcie gazety, albo wygooglowanie w sieci i znalezienie kogoś, kto kupi chore zwierzę.
W całej Polsce takich handlarzy – według naszych szacunków – jest około 200. Niektórzy działają wręcz jako sieć, czyli mają swoich przedstawicieli w różnych województwach. Kiedy dzwoniliśmy do handlarzy, to oni bardzo często mówili: "Dobra, dobra, zaraz oddzwonię, sprawdzę, czy mam kogoś, kto odbierze". Myślę, że nie skłamię, jeśli powiem, że w przemysł chorego bydła jest zaangażowanych kilkaset osób w całej Polsce. I dobrze z tego żyją.
Myśli pan, że po publikacji tego materiału to wszystko się ukróci? Ogłoszenia w sieci nadal są.
Ubojnia, w której Patryk pracował nadal działa (kilka dni po ukazaniu się reportażu "Superwizjera" ubojnia zostaje zamknięta – red.). Oczywiściem, że mam nadzieję, że ten biznes się ukróci, ale absolutnie nie mam takiej pewności. Pracuję w tym zawodzie od 30 lat i efekty zewnętrzne w większości mojej pracy, to były zapewnienia i działania pozorne ze strony służb. Wyjątki mógłbym pokazać na palach jednej ręki.
Zaskakujące, że ta ubojnia nadal działa.
Nie jestem naiwny. I myślę, że jedyną szansą na to, że te ruchy będą prawdziwe – a pierwszym powinno być natychmiastowe zamknięcie ubojni – jest nacisk zewnętrzny. Mamy bardzo duże poruszenie w Europie. A ponieważ 85 proc. naszej wołowiny idzie na eksport, to mam nadzieję, że ten nacisk zewnętrzny tutaj pomoże.